Dziś chciałbym Wam wyłożyć genialność Bright Eyes jak profesor na wykładzie. I co z tego, że profesor ze mnie żaden, a wielu z Was teza genialności Bright Eyes nie podpasuje ewentualnie się z nią nie zgodzi. Ale spróbuje to zrobić choć średnio czuję się na siłach, szczególnie jeśli chodzi o formę, tak więc umówmy się, że o formę nie dbam.
Bright Eyes to zespół amerykański założony w 1995 roku przez Conora Obersta, wówczas 15letniego. W jego skład wchodzą również jak twierdzą niektórzy Mike Mogis i Nate Walcott, lecz nie da się ukryć, że to Conor jest mózgiem projektu, jak i jego palcami oraz głosem przede wszystkim. Pozostali ograniczają się raczej do robienia hałasu (i to na wyraźną komendę lidera, cytuję: ’Let’s fuck it up boys, make some noise’) i tworzenia tych bardziej orkiestrowych momentów.
Letting Off the Happiness i wcześniejsze
Conor zaczynał romansować z muzyką 'na poważnie’ jeszcze jako gówniarz (no kurde, co mieliście w głowie jako piętnastolatkowie?) czego efektem jest sporo materiału słabego lub wybitnie słabego, gdzieś tam uchowanego w piwnicach lub strychach, które z przyjściem fejmu wyszły na światło dzienne. Tak jak na przykład A Collection of Songs Written & Recorded 1995-1997, które powinno zostać raczej ciekawostką tylko dla fanów. Ale nawet na tych pierwszych nagraniach słychać wyraźnie potencjał Conora, szczególnie wokalny. Chciałbym powiedzieć, że już pierwsza właściwia pozycja w dyskografii Bright Eyes jest pozbawiona tych wad, ale niestety Letting Off the Happiness dziełem sztuki nie jest. No bo jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca? Osiemnastolatek, nawet jeśli na nazwisko ma Oberst, pewnego poziomu jako >>songwriter<< nie jest w stanie osiągnąć, dlatego Letting… to płyta raczej średnio-słaba, z kilkoma momentami. Momentem na pewno jest otwierające If Winter Ends, i fragment w którym łamiącym się głosem Conor krzyczy „And i scream for the sunlight / or a car to take me anywhere„. Taak, tak właśnie zaczyna się rodzić *ten* głos, przeszywający autentycznością w wyrażaniu emocji. Ale o tym później. Momentem również jest całe June on the West Cost na jedną czwartą akordu, melorecytowane bez przejęcia jak na jakimś wybrakowanym ognisku bez ognia. Daje to możliwość zwrócenia się w stronę tekstów, i gdy zwrócicie się w stronę tych tekstów, możecie powiedzieć o sobie, że byliście świadkami narodzin wybitnego tekściarza.
Fevers and Mirrors
O ile Letting wróżyła coś dobrego na przyszłość, to Fevers and Mirrors jest już albumem kompletnym, mającym wszystko czego bym potrzebował a nawet więcej. A Spindle, a Darkness, a Fever and a Necklace rozpoczyna charakterystyczną dbałość BE o openery, zawsze różne od reszty utworów. Mnogość melodii, ciekawe kompozycje i czołowy zawodnik w tej drużynie – wokal Conora. O ile Lifted, o którym później napiszę zachwycało najbardziej tekstami, na Fevers czołową rolę odrywa głos, wtedy już dwudziestolatka. To co w nim uderza, to brak dbałości o czystość, chrypliwy, jakby dopiero co przestał szlochać i wytarł nosek. Nie no, sorry, ale ten łamiący się, płaczliwy wokal Conora to jeden z lepszych przekaźników muzycznej emocjonalności jaki dane było mi poznać. I jest w tym tak cholernie autentyczny, w tym jak śpiewa o miłości w A Song To Pass The Time, że ten rodzaj wrażliwości porusza mną do głębi. I sposób wypowiadania „Well, I say come for the week / You can sleep in my bed„, z taką porażającą czułością, jakby przed wróblem ze złamanym skrzydłem klęczał. Panie Oberst, ja Panu ołtarzyk postawię.
Lifted or The Story Is in the Soil, Keep Your Ear to the Ground
to przede wszystkim historia. W 2002 roku, gdy albumy koncepcyjne od dawna były już pieśnią przeszłości, panowie z Bright Eyes postanowili napisać muzyczną książkę. Z początku płyta może wydać się dość przytłaczająca i to pod wieloma względami. Objętość materiału przekracza 70 minut, a każda piosenka po brzegi napełniona tekstem, i to takim, obok którego bardzo ciężko przejść obojętnie. Łapałem się niejednokrotnie na tym, że muzyka stanowiła dla mnie jedynie tło dla lirycznych wycieczek Conora – historia jaką nam przedstawia, w dużej mierze autobiograficzna jak się wydaje, wciąga niezależnie od efektów dzwiękowych. Gdybym miał ją po prostu czytać – warto by było. Ale to tylko jeden z kilku kawałków tortu – kompozycje są tutaj może i przydługawe, ale nadal świetnie zaaranżowane, z pomysłem, rozmachem. Enigmatyczność w końcówce Dont Know When But A Day powala na ziemię, tak samo jak w Nothing Gets Crossed Out. Do tego pojawiający się w kilku miejscach kobiecy wokal ciekawie uzupełnia nam Obersta. No i dwa absolutne kawałki (tekstowo jak i muzycznie) korespondujące ze sobą: You Will You Will You Will You i Lover I Don’t Have to Love. Gorycz płynąca z tego pierwszego, złość z drugiego, mistrzostwo.
I’m Wide Awake, It’s Morning
Jeśli ktoś po wcześniejszych dokonaniach tego zespołu miał wątpliwości, to to wydanictwo powinno je rozwiać – Bright Eyes jest genialne. Przekazanie takiej palety emocji w czystej postaci na przestrzeni niespełna godziny to jest bez wątpienia geniusz. Wszystko za co kocham wcześniejsze ich płyty – czyli wokal w Fevers, teksty z Lifted, autentycznośc z początków istnienia projektu – spotyka się w idealnych proporcjach i zachwyca. Gdzie Kamil słowami nie dotrze, tam youtube’a pośle – The First Day of My Life (ten teledysk!!), Lua, Landlocked Blues – czyli trzy kawałki przy których myślę, że jednak Bright Eyes to coś więcej niż muzyka.
Słowo końcowe
Te cztery akapity to oczywiście za mało, płyt jest więcej. Jest Digital Ash in a Digital Urn, którego niestety nie poznałem jeszcze na tyle, żeby o niej tu pisać. W 2005 roku ukazała się Motion Sickness, pierwsza oficjalna koncertówka zespołu (warto). W zeszłym roku pojawiła się Cassadaga, którą pominąłem już celowo, bo jest po prosty bardzo słaba (no, z wyjątkiem w postaci No One Would Riot for Less, które jest przepięknym, rozbudowanym hymnem). To tyle jeśli chodzi o Bright Eyes i mojego zachwytu nad nim. Mam nadzieję, że ktoś przeczytał to w całości 😉
Dodaj komentarz