Już sam sposób zapowiedzi 808s & Heartbreak różni się znacznie od Graduation. Brak nachalnej promocji, w mediach cisza (a przecież pamiętamy walkę West – 50 Cent poprzedzającą ich poprzednie płyty), ograniczenie się do promocji singla. Na tyle skutecznie skrywano się z wydaniem tego albumu, że praktycznie przegapiłem jego wydanie i podsumowanie roczne je ominęło. A Heartbreak mogłoby w nim powalczyć.
Nie będę udawał, że podchodzę do Kanyego z dystansem, nieufnością i tak dalej, bo to nieprawda. Uwielbiam Graduation i przeminęło mi z nim pół lata, wcześniejsze dokonania też, podchodzę bezkrytycznie do jego rapu, do produkcji nie muszę bo nie ma podstaw do jakiejkolwiek krytyki. Podoba mi się jego styl ubioru, i nawet nie przeszkadza mi w tym to, że jest zakochany w sobie, a jego ego > ego Dejnarowicza i Rubika razem wziętych pod potęgę. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że mógłby nagrać jeszcze kilka albumów podobnych do poprzedniego, zaprosić milion gości, zagościć na listach przebojów, zbierać hajsiwo żeby mu się zgadzało. Tak jednak się nie stało, i nagrał płytę inną, konfudując fanów, którzy stanęli z otwartymi gębami: iść za nim, czy ogłosić, że zdradził ideały sierpnia?
808s & Heartbreak to pewnien koncept. Produkcyjnie płyta oparta jest w całości o automat perkusyjny Roland TR-808, na wokale nałożony jest popularny ostatnio Auto-Tune, dający ciekawe wrażenie lekkiego odhumanizowania głosu, mechanicznego, metalicznego. Lecz! Najważniejsze, że to nie jest tylko bezpodstawny kaprs Westa, żeby takie coś nagrać. Ta forma to tylko środek, a nie cel, ponieważ tutaj ujawnia się druga część tytułu: Heartbreak. West rozstał się z dziewczyną, i widocznie tak mu po tym odwaliło, że postanowił nagrać płytę o swoim stanie psychicznym. Surowa produkcja + teksty o porzuceniu, pustce – genialne w swojej prostocie, nie?
Zmiany rzucają się w uszy od samego początku – Say You Will niepokoi słuchacza łagodnym klikaniem i dziwnym, chóralnym tłem, smyczkami, a jako całość nie przypomina żadnego z utworów wcześniej przez Westa wydanego. Dalszy, drugi singiel albumu, Heartless nie pozostawia już żadnych złudzeń – to naprawdę jest spowiedź artysty, szczerego i podłamanego porażką osobistą. Do tego Ci, którzy spodziewali się rapu – srodze się zawiodą. Już nawet Kanye nie rapuje, po prostu śpiewa. Ciągnący sprzedaż Love Lockdown nie jest już tak zdeterminowany przez tematykę i koncept, i serwuje nam niezły taneczny bit, tak samo jak kolejny na trackliście Paranoid z gościnnym występem Mr. Hudsona. Szybkość jest podkręcona, tempo żywe, ale w wokalach i tak kryje się coś niepokojącego, smutnego, vocoder robi swoje.
Od połowy płyta trochę jakby traci na wyrazie, teksty są mniej przejmujące, a warstwa muzyczna zajmująca. Nudą wieje trochę na przeciętnym Bad News i Streetlights, występ Lil Wayne’a też uznałbym za trochę psujący ogólny obraz albumu smutnego, ascetycznego. Na szczęście pod koniec pojawia się Coldest Winter, który jest hołdem Westa dla zmarłej niedawno matki. Zachwyca przemyślaną linią melodii i szczerym tekstem, jak dla mnie razem z Heartless stanowi dwójkę najlepszych utworów na płycie.
Ostatni jest swoisty bonus-track – Pinocchio Story, które jest zapisem freestyle’u Kanyego na koncercie w Singapurze. Nie bez powodu przeszedłem do kolejnego akapitu, bowiem 12 pozycja na Heartbreak zasługuje na specjalne traktowanie. Ciężko mi uwierzyć, że to NAPRAWDĘ jest freestyle, że on to wymyśla to na poczekaniu – to chyba niemożliwe, ale jeśli tak, to jest bezsprzecznie wielki. Starannie przemyślane wersy budują historię Pinokia, którym jest sam West, zagubiony pośród blasku fleszy, zastanawiający się gdzie jest jego realne życie. Chce być zwykłym chłopcem, i choć to infatylne, a Kanye jest zadufanym w sobie sukinsynem, to wzrusza mnie to niemożliwie. I sposób w jaki śpiewa „I turn on the tv and see me and see nothing„. Eeeeeej. Do tego rozmyty fortepian w tle, melodia pasująca bardziej do jakiejś klasycznej pościelówy niż tego gościa, kilka ujmujących wyciągnięć wokalnych Westa – sprawiają, że jest to najpiękniejszy jego kawałek. Wat.
Czas na podsumowanie. Poszedł inną drogą, nie patrząc na trendy, nie kalkulując, nie oglądając się na nic – i wyszło mu to na dobre. Wielu dotychczasowym słuchaczom Westa ta płyta się nie spodoba, szczególnie tym, którzy dostrzegają w nim głównie rapera lub producenta przebojowych hitów. Powinna się spodobać tym, dla których Kanye to artysta, bo moim zdaniem, tym wydawnictwem udowodnił, że jest pełnoprawnym artystą.
Poradził sobie z konceptem, mimo, że w tekstach, oprócz smutku i rozliczania z przeszłością, nie mógł się powstrzymać od zaznaczania, jakim wielkim bossem jest. Ale tę absolutną niepokorność możemy mu wybaczyć, tak jak to, że Heartbreak ma kilka słabszych punktów. Ścisła czołówka minionego przed chwilą roku.
Dodaj komentarz